poniedziałek, 30 maja 2016

Długi weekend.

Nasze weekendowe plany znów skorygowała aura. I było strasznie! Grzmiało, lało, gradziło. my nie ucierpieliśmy, ale były nawet śmiertelne wypadki. Parę razy burza deptała nam piętach i pośpieszała do szybszego marszu.We czwartek po porannych opadach, koło południa poszliśmy na Magurkę, gdyż tam mamy najbliżej. I nie trzeba samochodu bo wyrusza się prosto z domu na szlak. Wspaniale się szło, pomiędzy drzewami snuła się mgła, pod nogami plątały się salamandry, spotkaliśmy ich kilka. Las w głębi szlaku sprawiał trochę niesamowite wrażenie, pnie czarne od deszczu, najlżejszy nawet wietrzyk strącał za kołnierz krople  z liści. Znalazłam znowu grzyba, który starczył na zupę! Na Magurce spokój i cisza, czyli to czego pragnęliśmy. Sobotnie plany w ostatniej dosłownie chwili zostały zmienione. Plecaki spakowane, kanapki naszykowane i wiadomość, że koleżanka rezygnuje, bez niej nasza wycieczka na Boraczą i Słowiankę straciła urok. Poszliśmy więc z Bystrej przez Magurę na Klimczok i do Tomka na Karkoszczonkę. Niby niedaleko a dało nam porządnie w kość, było tak parno i duszno, że szło się skąpanym we własnym pocie, ciężko oddychając. Idąc w dół również człowiek się pocił. Na swój sposób było pięknie, mnóstwo chmur, czarnych, przewalających się po niebie, ziemia wydzielająca wilgotno gorzki zapach, ptaki, które oszałamiają swoimi trelami. Nad schroniskiem na Klimczoku obserwowałam kruki uczące swojego młodego latać. Na wysokim drzewie tata kruk przeraźliwie skrzecząc nawigował młodym, nie pozwalając na żadne próby wymknięcia się spod kurateli rodzicielskiej. Później, po opanowaniu podstawowych manewrów, młodemu pozwolono wyfrunąć na otwarte niebo, pod kontrolą rodziców oczywiście. Poszliśmy do Tomka, gdzie zmitrężyliśmy trochę czasu i do autobusu odprowadzała nas zaczynająca się burza. Po drodze przez okna autobusu obserwowaliśmy ulewę i bijące pioruny. Fajnie się patrzy gdy można czuć się bezpiecznie. Niedzielę znów spędziliśmy na Magurce, ludzi niewiele, ostrzeżenia zrobiły swoje. I znowu burza nas wygnała do domu. Listki powoli tracą swoja dziewiczość, jak będzie dalej tak gorąco to wkrótce niepostrzeżenie wiosna przejdzie w lato, a stąd krok już ku jesieni...
































niedziela, 22 maja 2016

Zielony weekend.





















To borowik ceglastopory, którego znalazł mój mąż nad Porąbką.
Ważył 40 dkg i stracił życie w zupie.

Za nami dwa piękne dni! Pod każdym względem, pogoda dopisała, nogi wytrzymały chociaż były małe kłopoty, nastroje doskonałe. Trudno żeby nie były. Zielono wkoło i pachnąco, szkoda, że nie da się tych zapachów zebrać do fiolki a w dniach gorszego samopoczucia poniuchać i od razu lepiej by się zrobiło. Taka aromatoterapia. Dzisiaj, kiedy zrobiło się naprawdę ciepło, las rozsiewał cudowne zapachy, pachniało żywicą, młodymi bukowymi listkami, które nie dość że są delikatne jak satyna, to gorzko pachną. W powietrzu niepokojąco pachną głogi, które właśnie kwitną, od ziemi unosi się lukrecjowy zapach, którego nie umiem zidentyfikować, może to kwitnące sity? Wszechobecna zieleń, seledynowa  połyskująca złotem po górze... Wszystko to sprawia, że serce rośnie i po dłuższej chwili zaczyna bić zgodnym rytmem z naturą, wiesz, że jesteś tylko trybikiem w tej machinie, jesteś częścią wszechświata i nareszcie możesz zwolnić, zaufać, zrzucić odpowiedzialność z barków, wyprostować sylwetkę i odetchnąć pełną piersią! Garściami czerpać z natury i poczuć szczęście...Na usta wypływa słowo; dziękuję! za to, że żyjesz, że niosą cię nogi... Wiem, pisałam już chyba o tym, ale tak to czuję! Wczoraj poszliśmy z Porąbki na Hrobaczą  Łakę i byliśmy mile zaskoczeni zmianami które tam zastaliśmy, schronisko prowadzą młodzi, mili ludzie, przyjaźni turystom. przedtem byliśmy tam traktowani "per noga". I nie chciało nam się tam chodzić. Z Hrobaczej poszliśmy na Przegibek, dalej na Magurkę a z niej do domu, trasa prowadzi głównie przez piękny, początkowo modrzewiowy las, później przeważnie bukowy. Trasa idealna na gorący letni dzień. Nabraliśmy, mam nadzieję siły do walki z nadchodzącym tygodniem, będzie trwał tylko trzy dni, więc damy radę. Od czwartku do niedzieli wolne i szeroko zakrojone plany na wędrówki. Nie będę zdradzać zawczasu żeby nie zapeszyć. Postaram się opisać po powrocie jak było.


niedziela, 8 maja 2016

Przez zielone okulary.

Idąc mam zawsze aparat w pogotowiu. Uważnie rozglądam się wokoło i uważnie patrzę pod nogi. Nie tylko dlatego żeby nie wywinąć orła ale, żeby nie przeoczyć niczego ciekawego. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się zrobić zdjęcie mojego życia. Muszę się przyznać, że bardzo mnie cieszy robienie zdjęć i cieszę się jeśli ktoś chce oglądać świat moimi oczami. Ostatnie dwa dni były, a zwłaszcza sobota, dobrze "przechodzone". W sobotę mój mąż dał mi mocno w kość, poprowadził mnie dziewiczą dla nas trasą. Wyszliśmy z Białego Krzyża do Grabowej Chaty i przez Stary Groń do Brennej, z Brennej wdrapaliśmy się na Błatnią z której to już prościutko na Karkoszczonkę, do Wuja Toma. Muszę przyznać, że wlokłam się noga za nogą, marudząc strasznie. Dlatego dzisiaj Magurka. Trzeba powiedzieć, że trasa przepiękna, widoki bardzo ładne, z Czantorią i Stożkiem w tle. Fajnie mi się szło do momentu, dopóki  widziałam Klimczok. A później było mi coraz bardziej nieswojo, to znak, że najwyższy czas udać się gdzieś dalej, wyszło się z rytmu co nieco. Zawsze byłam ciekawa Brennej i nareszcie ją zobaczyłam na własne oczy, trochę nam zeszło nim zlokalizowaliśmy czarny szlak, który później przechodzi w zielony, no i zaczęło się wdrapywanie na szczyt, Błatniej znaczy się. Całą drogę towarzyszyły nam hordy dzieci, był rajd gimnazjalistów. Pogoda wspaniała, słońce królowało na niebie, z rzadka otoczone niegroźnymi obłokami, przypomniał mi się wiersz o Dyziu Marzycielu. Kiedy on leżał na łące musiała być taka sama pogoda. Świat nurza się w zieleni, która doskonale współgra z błękitem nieba. Na łąkach pojawiają się pierwsze dmuchawce, wiosenne kwiaty już przekwitają, w lesie kwitną czeremchy, które osaczają ciężkim, dusznym aromatem. Na Magurce tradycyjnie zimno i pochmurno, buki nadal bezlistne, i nie jest tak zielono jak u nas w mieście. Cieszę się, że pokonałam swoje lenistwo i odniosłam zwycięstwo nad swoim ciałem, któremu nie bardzo chciało wlec się w góry. Podziałało to wręcz jak lekarstwo, jak balsam na ciało i duszę, która widząc to wszystko i czując raduje się. Tak łatwo zapomnieć o wszystkich bolączkach gdy czuje się jedność z przyrodą! Gdy oddycha się jednym oddechem i jest się jednym biciem serca, w górach można to poczuć. I jeszcze kilka zdjęć.